Minęła godzina.
Mongoł, ukończywszy oczyszczanie rany dżegetaja, niecierpliwił się.
Irenka nie powracała.
Czultun zaczął się niepokoić i, wdrapawszy się na wysoką wydmę, przysłonił dłonią oczy i patrzył.
— Coś tam zobaczył? — zapytał go, przebiegający z wiązką naciętych prętów Romek.
— Ireny długo niema... — odparł cicho. — Powinna dawno być w obo...
Nie dokończył. Przez chwilę jeszcze wpatrywał się w horyzont. Nagle jednym susem był przy pasących się koniach.
— Dziewczynce przydarzyło się jakieś nieszczęście! — wrzasnął rozpaczliwie i, zerwawszy pęta koniowi, wskoczył mu na grzbiet i bił go nogami po bokach, zmuszając do biegu.
Chłopcy spojrzeli w stronę, w którą odjechała Irenka i zrozumieli przyczynę przerażenia wiernego Mongoła.
Przez step mknął „Łakomiec“ bez jeźdźca.
Gdy wpadł do obozu, wszyscy ujrzeli strugę krwi, spływającej mu z karku.
Henryk z okrzykiem rozpaczy schwycił karabin i, dosiadłszy najbliższego dżegetaja, bił go kolbą, doganiając mknącego już o kilkaset kroków przed sobą Czultuna.
Strona:A. F. Ossendowski - Mali zwycięzcy.djvu/167
Ta strona została uwierzytelniona.