W cztery dni po wypadku, którego niemal nie przypłacili życiem wierny Czultun i mała Irenka, karawana podróżników zbliżała się do Cagan-Czułutaju.
Zawiódłby się ten, kto żywiłby nadzieję na znalezienie w tem miejscu prawdziwej osady.
Niczego podobnego tu nie było.
Na śnieżnej płaszczyźnie, pokrytej licznemi śladami stad, koni i ludzi, stało pięćdziesiąt wojłokowych jurt.
Z okrągłych otworów namiotów podnosiły się słupy dymu. Przy wbitych w ziemię palach stały okulbaczone konie.
W zagrodach z cienkich żerdzi beczały owce i porykiwały krowy.
Ujadały czarne brytany, duże, kudłate i nieufne.
Szukały kości i resztek jedzenia, wyrzucanego przez mongolskie kobiety.
Psy odrazu zwęszyły zbliżających się jeźdźców i ze wszystkich stron mknęły ku nieznajomym koniom.
Ujadały i szczękały kłami, jeżąc czarne kudły i błyskając złemi ślepiami.
Strona:A. F. Ossendowski - Mali zwycięzcy.djvu/176
Ta strona została uwierzytelniona.
Rozdział XIV.
Wielka radość.