nych zegarów, zbadał zbiorniki benzyny i spochmurniał.
— Źle! — rzekł do Broniewskiego. — Nie mamy benzyny, aby lecieć na niepewny, może, daleki dystans. Musimy, nie zwlekając, iść poszukać siedziby ludzkiej i wystarać się o benzynę. Musimy to uczynić zaraz, bo głód nam zajrzy w oczy niebawem... Rozumiesz?
— Ruszajmy — zgodził się pan Stanisław. — Dzieci zostawimy przy Farmanie, sami zaś pójdziemy. Nie wątpię, że wkrótce znajdziemy osiedle. Za jakie dwie lub trzy godziny wrócimy. We dwóch zdołamy przynieść większą ilość benzyny, bo nie wiemy, czy tuziemcy zechcą nam pomóc. Pieniądze przecież nie mają dla nich wartości i, jak obaj wiemy, żądają za wszystko towarów, których ze sobą nie zabraliśmy. Nie będę budził dzieci, bo są znużone. Zostawię list do Henryka, objaśniając całą sprawę. Dadzą sobie radę do wieczora...
Zabrawszy ze sobą karabin i paczkę naboi, poszli, zajrzawszy do kabiny, gdzie słodko i mocno spały, wyczerpane uciążliwym lotem, dzieci.
Pan Broniewski położył przy Henryku wyrwaną z notesu kartkę, napisawszy na niej kilka słów.
Strona:A. F. Ossendowski - Mali zwycięzcy.djvu/20
Ta strona została uwierzytelniona.