Spłoszony zwierz z głośnem sapaniem umknął ku pagórkom.
Romek wlazł w zarośla.
Ze wszystkich stron jęły się wyrywać z krzykiem i łopotem skrzydeł przeróżne ptaki: duże i małe kaczki, kuliki o długich, mocno zagiętych dziobach. Cała ta czereda z hałasem miotała się w powietrzu, wpadała w sitowia i znowu unosiła się nad niem.
Romek uśmiechał się do wystraszonego ptactwa i brnął dalej. Wkrótce pod nogami jego chlupać zaczęła woda.
— Jeziorko... — mruknął chłopak. — Skoro siedzi tu takie mnóstwo wodnego ptactwa, niezawodnie jeziorko obfituje w ryby. Ciekaw jestem, jakie też tu są? Muszę spróbować złapać którąś... Ba! A gdzież wędka?
Przypomniał sobie Romek przygody Robinsona Kruzoe i rzekł do siebie:
— Już jakoś wykombinuję sobie wędkę!
Wylazł z bagienka, przedarł się przez zarośla trzcin i wyszedł na równinę.
Ujrzał właśnie Irenkę, która z krzykiem, oglądając się poza siebie, biegła w stronę dużej kupy kamieni.
— Wąż!... wąż! — krzyczała, wymachując rączkami rozpaczliwie.
Strona:A. F. Ossendowski - Mali zwycięzcy.djvu/22
Ta strona została uwierzytelniona.