Romek pobiegł do samolotu, wydobył ze skrytki obcęgi i pilnik, szybko zrobił haczyk, powyginał koniec jego, jak korkociąg, poczem wydobył z kieszeni długi sznurek i zaczął przywiązywać haczyk.
— Wędka? — zapytała siostra.
Romek w milczeniu skinął głową.
— Wędka... — powtórzyła dziewczynka. — Gdzież tu woda?... Taka szczera pustynia...
— Obaczysz! — uśmiechnął się chłopak i dalej majstrował, uwiązując do sznurka małe kamyczki, zamiast ciężarków z ołowiu. — Eh! — wzdychał. — Pan Rouvier ma w torebce, która wisi na burcie, piękne ruloniki ołowiu. Nie śmiem tylko wziąć, a dobre byłyby ciężarki!
Tymczasem powrócił Henryk.
— Obszedłem duży szmat tej równiny — opowiadał. — Dotarłem, aż do tamtych dalekich gór... Dziwi mnie, że z ich szczytu nie spostrzegłem nic — ani domów, ani lasu, ani ludzi. Tylko daleko, na horyzoncie...
Umilkł nagle i zamyślił się.
— Coś widział, mów Henryku! — prosiły dzieci.
— Widziałem kłęby kurzawy... Wiatru nie było. Widocznie musiały ją podnieść w biegu jakieś żywe istoty...
Strona:A. F. Ossendowski - Mali zwycięzcy.djvu/24
Ta strona została uwierzytelniona.