— Jakie istoty? — zapytała Irenka.
— Gdybym wiedział, nie mówiłbym: „jakieś istoty”, lecz powiedziałbym: krowy, konie lub ludzie — odparł brat. — Widziałem kurzawę, a tego, co ją podnosiło, nie mogłem dojrzeć.
— A tatusia i pana Rouvier nie spostrzegłeś? — spytał Romek.
— Nie — z westchnieniem odpowiedział chłopiec. — Chociaż o nich byłem niespokojny i właśnie ich chciałem ujrzeć ze szczytu gór.
— Jeść mi się chce... — szepnęła dziewczynka.
— I mnie... — dorzucił Romek.
— Hm... — mruknął Henryk. — Dobrze! Irenka weźmie sobie parę sucharów i posili się, a my — mężczyźni poczekamy. Może nasi powrócą przed wieczorem... Musimy oszczędzać naszych zapasów. Mało ich mamy, a nie wiemy, co nas jeszcze czeka...
— Dobrze... — zgodził się brat. — Czekajmy!
Żeby zapomnieć o dokuczającym mu głodzie, zaczął coś dorabiać do wędki.
Tymczasem słońce zapadło za horyzontem.
Mrok powoli otulał równinę.
Irenka udała się na spoczynek do kabiny samolotu, chłopcy pozostali sami.
Strona:A. F. Ossendowski - Mali zwycięzcy.djvu/25
Ta strona została uwierzytelniona.