Henryk myślał uporczywie.
Gdy burza przeminęła, rzekł do rodzeństwa:
— Jutro przenosimy się do lasu w górach...
Dzieci nie odpowiedziały nic, bo mimowoli ulegały teraz woli starszego brata, chłopaka spokojnego i rozsądnego.
Henryk tymczasem ciągnął dalej:
— Musimy wyładować wszystko, co mieści w sobie samolot i zanieść jak najbliżej gór.
Zaczęła się mozolna praca.
Wyciągano i jedną po drugiej dźwigano ku górom ciężkie skrzynie z blaszankami smarów, z instrumentami, nabojami, swoje własne bagaże i różne drobne przedmioty — wszystko, co nie było śrubami przymocowane do stalowego ciała Farmana.
Cały dzień zeszedł na tej ciężkiej pracy.
Po raz ostatni spędziły dzieci noc w kabinie samolotu.
Nazajutrz od rana zaczęli rozbitkowie pocić się nad przewiezieniem Farmana ku górom. Na szczęście ciągnęła się aż do pierwszych wzgórzy grzbietu równa płaszczyzna.
Popychając i ciągnąc samolot, zawleczono go na wskazane przez Henryka miejsce.
Była to mała kotlinka, z trzech stron osłonięta pagórkami i gęstemi krzakami tamaryndów.
Strona:A. F. Ossendowski - Mali zwycięzcy.djvu/43
Ta strona została uwierzytelniona.