ogromnej pustyni, stanowiącej środek kontynentu azjatyckiego. Wiedział, że kryją się w niej rozbójnicze bandy wojowniczych Mongołów, z którymi surowy rząd chiński nigdy sobie nie mógł dać rady. Zapuszczały się tu, w pościgu za stadami antylop i jeleni, pręgowane tygrysy, czające się w kniei północno-zachodnich Chin i Mandżurji; zwykłym a groźnym drapieżcą był centkowany bars — niemniej silny i chciwy krwi, niż jego pobratymiec afrykański — plamisty lampart.
Może jeszcze coś, o czem nie wiedział chłopak, mogło zagrażać bezpieczeństwu i życiu rzuconych na bezludzie dzieci.
— Musimy dobrze obwarować się! — postanowił w duchu i podniósł się z posłania.
Słońce już wypływało z poza nagich, skalistych szczytów gór.
— Wstawajcie, śpiochy! — zawołał. — A najedzcie się dobrze, bo ciężką będziemy mieli dziś pracę. Pójdziemy przez góry i poniesiemy nasze pakunki. Wyobraźcie sobie, że jesteśmy Livingstonami i Stanleyami, zapuszczającymi się w nieznane krainy.
— Ba! Nieznane krainy! — zawołał, zrywając się na równe nogi, Romek. — Z pewnością te góry mają swoją nazwę i tkwią na mapie
Strona:A. F. Ossendowski - Mali zwycięzcy.djvu/45
Ta strona została uwierzytelniona.