Henryk i Irenka, jak mogli i umieli, leczyli uratowanego od niechybnej śmierci człowieka.
W torbie pilota znaleźli jakie takie leki.
Były to różne proszki i buteleczki z płynami, lecz dzieci wybrały dwa znane im środki.
Dawały Mongołowi chininę do łykania i smarowały mu rany jodyną.
Tak, przecież, leczono je, gdy miały gorączkę lub gdy na tennisie albo podczas gry w piłkę nożną pokaleczyły sobie ręce lub nogi.
Mongoł, chociaż krzywił się straszliwie, posłusznie chrupał, niby karmelki, opłatki z gorzkim proszkiem chininy i cierpliwie znosił piekący ból przy zalewaniu ran jodyną. Jak wierny pies wodził oczami za swymi zbawcami, uśmiechał się do nich, głaskał po włosach i często powtarzał, cmokając grubemi wargami:
— Sajn! Sajn!
Czas kuracji Mongoła nie schodził jednak bezczynnie. Chłopcy na zmianę wychodzili na polowanie lub na połów ryb i bacznie śledzili, aby śpiżarnia małej Irenki nigdy nie była próżna. Polowanie, oprócz pożywienia, nagromadziło już spory zapas futer.
Henryk przebąkiwał nawet coś o pięknych kożuszkach z kołnierzami, ozdobionemi futrem barsa. Spoglądał przytem wyraziście na Irenkę,
Strona:A. F. Ossendowski - Mali zwycięzcy.djvu/76
Ta strona została uwierzytelniona.