jeziora rośnie w takiej obfitości, jak nigdzie! Możemy z łatwością uzbierać ogromne skarby!
— Kiedy tak — to zgoda! — rzekł, spoglądając na brata i siostrę, Henryk. — Jednak, najpierw musimy ciebie zupełnie wyleczyć, drogi Czultunie, więc łyknij tymczasem chininy, a później rozbierz się i kładź. Zrobimy ci opatrunek.
Jeszcze kilka dni leczyły dzieci swego przyjaciela. Nareszcie dawne siły powróciły, rany zagoiły się i zabliźniły i — Czultun czuł się zupełnie zdrów. Był wesół, żartował, śmiał się tak głośno, że aż echo mu odpowiadało, a wiewiórki w popłochu zmykały do największego gąszczu. Mongoł, chodził jak cień za Henrykiem, uważażając za prawdziwego zbawcę swego młodocianego „nuchura“.
Po wspólnej i długiej naradzie postanowili porzucić domek warowny i przenieść się nad jezioro w kotlinie, obfitującej w dżeń-szeń.
— Teraz lato, — objaśniał Mongoł — a więc w pustyni nigdy nie padają deszcze. Czacharów nie obawiajcie się, bo ja będę z wami; z dzikiemi zwierzętami, chociażby z samym „alarem“, damy sobie radę! Nad jeziorem zbuduję dla nas trzy „jurty“[1] z trzcin; pójdziemy później na poszukiwanie dżeń-szeniu! Sajn dżeń-szeń!
- ↑ Namiot, szałas.