cał, z trudem dźwigając na grzbiecie ciężki wór z wodą.
Nareszcie wszystkie najbliższe dołki, wylizane przez zwierzęta, a znajdujące się wpobliżu zaczajonych myśliwych, zostały dokładnie zaopatrzone w sól.
Zabrało to sporo czasu, bo, gdy myśliwi skończyli pracę, słońce już stało w zenicie.
Poszli więc do wąwozu, gdzie przyrządzili sobie herbatę, zjedli resztę ryb i, powróciwszy na równinę, zaczaili się wśród skał.
— Musimy wkrótce wracać nad jezioro — zauważył Henryk. — Nie mamy już pożywienia...
Mongoł uśmiechnął się i rzekł:
— Mięso będzie, jeżeli umiesz strzelać...
— Wczoraj chciałem strzelić, lecz nie pozwoliłeś — odparł chłopak.
— Dziś możesz... Możesz jeden raz... jeden raz tylko... — mruknął Czultun.
Wiadomość ta ucieszyła Henryka. Obejrzał starannie karabin. Włożył do lufy świeży nabój i umieścił broń tak, żeby mieć ją w każdej chwili pod ręką.
— Wyśpij się dobrze! — poradził Czultun. — Do przyjścia „dżereni“ minie dużo czasu. Śpij teraz, będziesz miał ostrzejszy wzrok i rękę pewniejszą...
Strona:A. F. Ossendowski - Mali zwycięzcy.djvu/99
Ta strona została uwierzytelniona.