niego wzrostu, krzepki, brunet, włosy i broda czarne w artystycznym nieładzie. Twarz piękna, energiczna — jakbyy zbójecka, pod oczami zmarszczki w kształcie woreczków. Ubrany niedbale. Zbliża się do mnie — pierwszy raz widzę tego człowieka — bierze mnie pod rękę i robi uwagi o moim śpiewie, z trudem wysławiając się po francusku. Uwagi ostre, chociaż przyznać muszę, że słuszne i dobitne. Wydało mi się to niezbyt stosowne, a przecież państwo wiedzą, że każdy artysta jest trochę zarozumiały. Więc przerywam:
— Przepraszam, ale przedewszystkiem nie wiem, z kim mam przyjemność...
On uśmiechnął się tylko i pewnym tonem odpowiada:
— Myli się pan. Jestem pewien, że mię pan zna. Jestem — Mazini.
Istotnie dał mi wiele cennych wskazówek, jakich mi nigdy nie dał żaden nauczyciel śpiewu. Według mego zdania opowiadania o chamstwie i niegrzeczności Maziniego wcale nie są usprawiedliwione. Zrobił on na mnie bardzo miłe wrażenie. Wysławia się barwnie, żywo i każde zdanie przeplata charakterystycznemi włoskiem: przekleństwami, jak „Porrche misere!...“ W stosunku do publiczności, zwłaszcza do swych najżarliwszych wielbicielek istotnie jest nieco opryskliwy i niegrzeczny, ale to można mu wybaczyć i zaliczyć na karb wielkiej sławy, natrętnego uwielbienia, a przytem ogromnej zarozumiałości.
Strona:A. Kuprin - Straszna chwila.djvu/121
Ta strona została przepisana.