Strona:A. Kuprin - Straszna chwila.djvu/28

Ta strona została przepisana.

szeptała, tuląc twarz do poduszki z dziwnym uśmiechem. — Jaki ma śliczny głos — taki miękki... taki chwytający za serce... Czy kochają go kobiety? O, z pewnością kochają! Czyż możnaby go nie kochać? Kiedy mówi albo śmieje się, oczy jego patrzą prosto w duszę, jakby ją pieściły. Musi być rozumny... bardzo rozumny. Mówi tak zajmująco... mogłabym go słuchać bezustannie...
Zena była marzycielką. Natura obdarzyła ją gorącą, bujną fantazją, wobec której nieposkromionych lotów cichła najbardziej fantastyczna rzeczywistość. W niższych już klasach instytutu Zena namiętnie pochłaniała książki. Wieczorami, gdy wychowawczyni nudnie, rozwlekle tłumaczyła uczenicom zadaną na dzień następny lekcję matematyki, Zena ukradkiem wyciągała z pod stołu jakąś fantastyczną podróż po dziewiczych lasach Ameryki lub pustyniach Afryki, rozkładała ją na kolanach i zagłębiała się w czytanie. Tajemnicza baśniowa kraina ciekawej opowieści, pełna życia i woni, porywała ją do tego stopnia, że zapominała przy niej nietylko o strachu przed karą — odebrania fartuszka na cały miesiąc, ale cała rzeczywistość przestawała dla niej istnieć w czasie tych rozkosznych chwil.
Bo oto ściany klasy rozsuwają się... ukazuje się bezgraniczna przestrzeń... nad nią gwiazdy... ogromna krwawa tarcza księżyca wynurza się z krańców horyzontu bezbrzeżnej pustyni.... wszędzie, dokoła nieskończona dal, pokryta gorącym żółtym piaskiem... Księżyc wypływa na środek firmamentu... pustynia