Strona:A. Kuprin - Straszna chwila.djvu/51

Ta strona została przepisana.

— Panna Zeneida! Nareszcie znalazłem panią! — usłyszała naraz radosny głos.
Drgnęła i podniosła głowę. Stał przed mą uśmiechnięty, wyciągając przyjaźnie rękę — Ałarin. Jakiż był dzisiaj piękny! Frak nieposzlakowanego kroju doskonale uwydatniał zgrabną figurę, czarne włosy ślicznie odbijały się od białego czoła.
Zena zarumieniła się. Jakaś fala welkiego, nieoczekiwanego szczęścia, nigdy do tej pory niedoświadczonego zalała jej serce. Ten urodziwy młodzieniec, przedmiot jej dziewiczych marzeń, przelotna znajomość, która zdawała się jakimś rozkosznym snem; stał teraz przed nią, tak samo czarujący, z tem samem czarownem spojrzeniem czarnych oczu.
Nic nie mogła powiedzieć, prócz zwykłego powitania, choć cisnęły się na usta gorące, pełne zachwytu wyrazy.
— Zaledwie zobaczyłem Kaszpierowa — mówił Ałarin, siadając przy niej — zaraz domyśliłem się, że i pani tu się znajduje, ale nie mogłem w żaden sposób jej znaleźć, w taki kąt się pani zaszyła.
— Nie tańczę — odpowiedziała Zena, nie spuszczając zeń oczarowanych oczu.
— Obserwuje pani? O, dla obserwatora znajdzie się tu wiele strawy. Wie pani, co mię zawsze śmieszy na balach? To właśnie ta osobliwa sztuczność, w jaką każdy się stroi. Nietylko nawet na balach, ale i w teatrze, na spacerach, w sądach — słowem na oczach publiczności.
— Dlaczego pan sądzi, że wszyscy są tu inni niż