Na peronie jednego z moskiewskich dworców kolejowych przelewała się w różne strony pstra, hałaśliwa ciżba ludzka. Okrzyki tragarzy, zręcznie przebiegających z pakami i wózkami ręcznemi, przelotne urywki zwykłych peronowych rozmów, szmer kilkuset nóg, grzesuwających się po asfalcie, głuchy, rytmiczny oddech lokomotywy, wytwarzały jakiś szczególny słuchowy chaos.
Przy wagonie drugiej klasy stało trzech młodych ludzi, niecierpliwie oczekujących na ostatni sygnał.
Jeden z nich tęgi brunet z pięknie utrzymaną twarzą i pańską miną, przerzucał gazetę, puszczając dym z drogiego cygara; drugi wysoki, szczupły, giętki jak pręt, ot, taki frant, jakby dopiero co wyskoczył z pierwszej strony humorystycznego pisemka — gdyż właśnie w całej jego postaci, począwszy od monokla i czerwonego goździka w butonierce, a kończąc na zadziwiająco śpiczastych żółtych bucikach — tyle było