— Czekaj pan... czekaj... puść... — charczał wy bladły żyd, — Puść... dam pieniądze... dam...
Ałarin puścił. Ze stanu nieopisanej rozpaczy wpadł w szał radości.
— Dawaj prędzej... mój drogi panie Gojdberg. Prędzej... Boże drogi!.. Po coś mię tyle czasu męczył? — mówił bezmyślnie, ledwie dysząc.
Gojdberg poszedł do drzwi, prowadzących do drugiej izby i schował się za niemi tak, że widać mu było tylko głowę.
— Zwarjowałeś pan! — krzyknął piskliwie. — To ja mam być tak głupi, żeby wyrzucać pieniądze za okno? Myślisz pan, że nie wiem, żeś pan wczoraj przegrał! A jak się pan tu będziesz rzucał jak warjat, to zawołam policji... Wynoś się do djabła!
Ałarin rzucił się do żyda, lecz drzwi się zatrzasnęły i usłyszał zgrzyt klucza.
Wyszedł, ledwie trzymając się na nogach. Zataczał się z osłabienia. Było już prawie ciemno. Zimny wiatr zacinał prosto w twarz. Ałarin szedł, nie patrząc, którędy idzie, w rozpiętem palcie i byle jak nałożonej czapce, z pod której wymykały się kosmyki mokrych włosów. Z ust padały słowa bez związku i nieliczni przechodnie oglądali się za nim, przeprowadzając go długo wzrokiem.