sobie włosy. Kiedy bił się pięściami po zapadłej piersi, uderzenia jego rozlegały się po całym teatrze i zniewalały galerję do rżenia.
Kiedy skończył się pierwszy akt, wyszedłem na chłodny korytarz, na papierosa. Podbiegł do mnie rozpromieniony i grzmiący Ałfierow.
— Byłem! Widziałem! — krzyknął jeszcze zdaleka: Jedna — prześliczna.
— Kogoś pan widział?
— Aktorki. Trzy — maszkary, a jedna — cudo.
— Cóż, zaznajomiłeś się?
— Nie jeszcze. Tymczasem — przez szparę. Wiesz, niezręcznie jakoś. Myślę rotmistrza poprosić, to go nie oburza. Oto tam stoi, pali. Podejdziemy do niego.
Rotmistrz ten, ostatnia latorośl znakomitego huzarstwa z czasów wojen partyzanckich i Denisa Dawydowa, już i w tych odległych czacach był w naszych oczach szanownym i cokolwiek strasznym anachronizmem. Mógł wypić kolosalną ilość wszelakich wódek i win, posiadał znakomity w dywizji głos, rycersko-uprzejmie zwracał się do kobiet i despotycznie do mężczyzn. Podeszliśmy do mego.
— Gołąbku, rotmistrzu, — nie to ze śmiechem, nie to tchórząc, nie to przypochlebiając się rzekł Ałfierow: chcę się zaznajomić z altorkami. Czy można?
Rotmistrz spojrzał na niego z ukosa.
— No, a co ja mam z tem wspólnego?
Strona:A. Kuprin - Szał namiętności.djvu/104
Ta strona została przepisana.