gdyż oczekują na mnie konie Ałfierowa. Powtarzam jeszcze raz, że oprócz wspólnego wstydu, między nami nic być nie może”.
Spojrzałem na zegarek — było już daleko po południu, — ubrałem się spiesznie i pobiegłem na poszukiwania Lidoczki. W jej mieszkaniu stara i brudna żydówka oznajmiła mi, że „panienka dopiero co wyjechała”. „Takich było dwóch pięknych koni u powozu, zupełnie jak u gubernatora”. Długo znajdowałem się w kłopocie, gdzie udać się dalej, gdyby nie błysnęła mi myśl pojechania do teatru. Rzeczywiście, nie dochodząc jeszcze do garderoby, usłyszałem w niej gwar bardzo licznej kompanji. Otworzyłem drzwi i oczom moim przedstawiła się następująca scena:
Pośrodku pokoju, na stole, zastawionym pustelni butelkami po szampanie, stała Lidoczka, roztargana, rozczerwieniona, z puharem w wysoko podniesionej ręce. W około niej, stojąc i siedząc, tłoczyli się: Ałfierow, doktór, rotmistrz; jeszcze z pięć-sześć osób z pośród naszych miejskich hulaków. W głębi pokoju, patrząc ze zdumieniem i pewnym niepokojem na rozgrywające się, stała grupa aktorów. Zjawienia się mego nikt nie zauważył, dlatego że uwaga wszystkich pochłonięta była tem, że w tej chwili Lidoczka z wymowną gestykulacją śpiewała ze swego wzniesienia:
„Jaki obiad nam podali!
Jakiem winem nas ugaszczali!
Już ja piłam, piłam, piłam,