Strona:A. Kuprin - Szał namiętności.djvu/25

Ta strona została przepisana.

— Wiecha!...
Helena z początku nic nie zrozumiała, gdyż po raz pierwszy była w tak głuchym zakątku wiejskim. Lecz kiedy zobaczyła wielką gałęź sosnową, sterczącą ze śniegu, i drugą gałęź, niewyraźnie widniejącą w oddali skroś szary mrok nocny, i kiedy dowiedziała się, że w ten sposób chłopi oznaczają drogę na wypadek zamieci — doznała, dziwnie radosnego wdzięcznego uczucia. Ktoś, kogo ona, napewno, ani razu w życiu nie zobaczy i nie usłyszy, szedł w dzień wzdłuż tej drogi i troskliwie wtykał na lewo i na prawo te pierwotne znaki. Niechby on nawet wcale nie myślał wtedy o zbłądzonych podróżnych, jak, być może, nie myśli teraz stróż latarni morskiej o wdzięczności kobiety, siedzącej przy burcie parostatku i patrzącej na wybuchy dalekiego białego ognia, lecz jak radosnem jest zbliżyć w myśli dwie dusze, z których jedna pozostawiła za sobą troskliwy, delikatny, i bezinteresowny ślad, a druga przyjmuje ten dar z bezgraniczną miłością i uwielbieniem.
I z zachwytem pomyślała o wielkich słowach, o myślach głębokich, o księgach nieśmiertelnych, pozostawionych potomstwu. „Czyż nie są to te wiechy na zagadkowej drodze ludzkości?“.
Znajomy stary czerwononosy bosman w ceratowem żółtem palcie, z nasuniętym na głowę kapturem, z malutką latarką w ręku, spiesznie przebiegł przez pokład ku logowi i nachylił się nad nim, oświetlając jego cyferblat. Powracając poznał Helenę i zatrzymał się przy niej.