Strona:A. Lange - Elfryda.pdf/153

Ta strona została uwierzytelniona.

sza dama chce się ze mną zobaczyć na osobności. Poprosiłem ją do swego gabinetu. Weszła kobieta w żałobie, osłoniona welonem.
— Jestem Marja Pawężyna, matka Jana, który tu przez biuro pańskie szukał posady...
Sympatyczna, o regularnych rysach twarzy staruszka miała oczy podsiniałe z płaczu, ale widać już jej łzy skrystalizowały się w jakąś cichą melancholję... Pytającym okiem patrzyłem na nią. Zrozumiała moje milczenie.
— Syn mój... Syn mój umarł... Zastrzelił się. Nie żyje. Miałam go jednego tylko na ziemi. Teraz już nie mam nikogo...
— Na miłość Boga, co się stało? Niezrozumiała dla mnie historja. Wybaczy pani moje zaciekawienie. Szczerą życzliwość czułem dla pana Jana. Był u mnie kilka tygodni temu. Opowiadał mi dziwne rzeczy. Czyżby znowu ta kobieta?
— Nie, nie ta... Inna, ale przyczyna wszystkiego złego — to znów ta megiera... Nie mogę jej nazwać inaczej. Właśnie przyszłam do pana, żeby mu wszystko wyjaśnić. Zresztą, czuję potrzebę mówienia o nim. To mi ulży... Niech pan mi wybaczy, pan to zrozumie.
I oto nieszczęśliwa staruszka opowiedziała mi taką historję.
Jan Pawęża, — syn jej — był administratorem dóbr Pożaryszcze w powiecie oborskim.
Rozmiłowany w swej pracy, szeroko pojmując stanowisko rolnika, mało się oddawał zabawom i wywiadom o tym, co się dzieje w sąsiedztwie.