Strona:A. Lange - Elfryda.pdf/191

Ta strona została uwierzytelniona.

MICHAŁ. Przedmowa, która zapowiada coś wielkiego.
JAN. Bynajmniej. Właśnie w tych kolosalnych górach ma się urodzić mysz. Zdarzenie, które wam opowiem, jest w gruncie dosyć drobne, a główną jego cechę stanowi właśnie to, że w nim nic nie osiągnęło swego szczytu, wszystko zatrzymało się w pół drogi, rzekłbyś, ugrzęzło w rzeczywistości i samo siebie nie dorosło.

STANISŁAW. Jak to było? Co to było?
MICHAŁ. Gdzie to było?

JAN. Było to przed paru laty, kiedy przebywałem w Płockim. Zajechałem na wakacje do znajomych, powinowatych moich, do Larskich w Larach. Trafiłem właśnie na moment osobliwy, gdy cały powiat niejako rozdzielił się na dwa obozy a nie była to wcale walka przekonaniowa, ale spory osobiste, powstałe na tle historji małego znaczenia. Naraz jednak ten błahy spór przetworzył się w jakąś niby walkę o zasady — i opanował szerokie koła jednostek butnych i zawadjackich. Sprawa ciągnęła się z górą od miesiąca — i już w Warszawie słuchy o niej nas dochodziły. Zaczęło się to w jakimś towarzystwie karcianym, w stolicy. Była tam w owym czasie grupa młodzieży z różnych okolic kraju, która się oddawała namiętnej grze hazardowej. Niektórzy jednak, szulery z zawodu, traktowali grę w baka, jako sposób egzystencji. Jeden zwłaszcza, niejaki Paweł S., miał tak niezwykłe — a jak mówili złośliwi, podejrzane — szczęście do baka, że zawiązał spółkę z pewnym