Strona:A. Lange - Elfryda.pdf/37

Ta strona została uwierzytelniona.

żyć tam samodzielne państwo i stamtąd zaszachować sąsiednie imperjum.
Marzył tak rozmaicie. Wreszcie fundusz spadkowy otrzymał — i po niezbyt długich rozmyślaniach złożył wizytę Leokadji Orczykównie, znanej swego czasu kokocie warszawskiej, jednej z najsławniejszych dam półświatka.
Nie był u niej po raz pierwszy; ona go wtajemniczyła w arkana miłości. Była to pierwsza kobieta, która na nim zrobiła potężne wrażenie, gdyż nie liczył kuzyneczki swojej Zosi, którą kochał jako gimnazista, a która już zamąż była wyszła i miała troje dzieci: stała się z niej tłusta baba.
Przy wszelkich rojeniach o podróżach, studjach, dziennikarstwie, przemyśle, o Monte-Carlo, Chinach i Syberji — zawsze wypływała mu, niewiadomo skąd, postać Leokadji — jako barwny cień, górujący nad wszystkim, pełen życia, śmiechu, pocałunków, rozkoszy, uroku...
Młodzieńcem był i krwi gorącej; ona zaś była tak foremna, tak kallipygos, jak mówią poeci; tak bogate miała popiersie, tak kasztanowate włosy, taki głos świergotliwy, takie żywe błękitno-ogniste, uśmiechnięte oczy, że nie miał siły opierać się jej wdziękom... Na czerwonych jej ustach krążył sardoniczno-dobrotliwy uśmiech, odkrywający śliczne, białe, zdrowe zęby...
Miała przytym niemały rozum życiowy — instynkt raczej, że choć w jej wykształceniu były nadzwyczajne luki — to jednak rozmowę umiała prowadzić interesująco i żywo... Natrafiła właśnie