Strona:A. Lange - Elfryda.pdf/97

Ta strona została uwierzytelniona.

Był tam jeden młodzieniec rudawy, barczysty, o minie bandyty, w kolosalnym kapeluszu, z grubym kijem w ręku: stał on godzinami pod latarnią na przeciwnym chodniku i ćmił papierosa za papierosem, niby to patrząc w niebo, a w gruncie śledząc nasze okno.
Był drugi elegancki mały brunecik, z melancholijnym okiem, w czarno oprawnych okularach na szerokim sznureczku i w niebieskim krawacie. Ten stał w pobliżu okna, koło bramy naszego domu — i właściwie tak się umieszczał, że nic nie mógł widzieć, ale oddychał powietrzem, którego warstwą bliższą oddychała Elfryda. Było jeszcze paru, co nie chcieli stać na miejscu, ale woleli badać sprawę metodą perypatetyczną — i krążyli po ulicy, aby od czasu do czasu rzucić okiem do pokoiku Joasi.
Jeden poważny młody człowiek, o minie profesora — stale robił sto kroków tam i z powrotem — i nagle pod okienkiem niby to przypadkiem się zatrzymywał i spoglądał w okno, za którym stała Elfryda; udając, że stało się tak od niechcenia — szedł z pośpiechem dalej, robił kilkadziesiąt kroków i wracał z powrotem.
Inny, wygolony, jak Anglik, pan w pelerynie, czupurny i żywy, o świdrującym czarnym oku, tę samą podróż odbywał w kierunku odwrotnym, ale ten zatrzymywał się pod oknem na dwie minuty i dłużej, śpiewając jakieś arje z operetek.
Zaprowadziłem zwyczaj radykalny; zapuszczałem firaneczki tak, że nic nie było widać — i do-