Strona:A. Lange - Elfryda.pdf/99

Ta strona została uwierzytelniona.

ich sama ośmielała. To też, niewątpliwie, ci młodzi studenci mieli o Elfrydzie zupełnie osobliwe pojęcie.
— To są wszystko moi wielbiciele — mówiła Elfryda. — Kochają się we mnie i okropne oczy robią do mnie, aż mi się chce nieraz od śmiechu pokazać im nosa. Ja ich znam teraz wszystkich z imienia i nazwiska. Każdy z nich mi już tu dawał różne znaki i raz mi jeden przysłał bukiet, inny jakąś osobliwą malowaną pieczątkę z Amorem, inny znów bardzo trudny do odgadnięcia rebus albo znów list cyfrowany. Ale ja jestem une personne très sérieuse — nic na to nie odpowiadam. Chłopcy tu krążą całemi godzinami. O, ten rudy, co wygląda, jak zbójca, to jest malarz, nazywa się Michał Kierz, a ten brunecik, Kazimierz Zwański, to kolega Stasia i gdyby był mędrszy, toby go Staś do cioci wprowadził. Ten, co wygląda na profesora, to Józef Proszek, a tamten w pelerynie — to medyk z III roku, Leon Busz!
Elfryda mówiła o tym wszystkim tak wesoło, że we mnie, sam nie wiem dla czego, obudziło to wielką melancholję. Zapewne też odbiła się ta żałość na mojej twarzy, bo wnet i Elfryda dziwnie posmutniała, pytając:
— Czy ja co złego zrobiłam? Dla czego pan tak dziwnie na mnie patrzy?
— Nie, nic złego, ale niech pani im się nie przygląda tak z okna, bo mogliby to sobie źle wytłumaczyć.
— No, to już dobrze, nie będę wyglądać przez okno.