Poeta pewien, błędny rycerz ideału, samotnik i pielgrzym, który młodzieńcze swe lata przepędził na wzgórzach Antylibanu — opowiadał mi dziwną powieść, zasłyszaną tam niegdyś w noc miesięczną. Gdyby dziś, błądząc nocami po kawiarniach Paryża, poeta ów spotkał się z tą powieścią, którą poniekąd zapożyczyłem od niego — niechaj przyjmie ode mnie pozdrowienie.
∗
∗ ∗ |
Stary strzelec z pokolenia Druzów rzecze:
— Bism-illachir-rachmanir-rachim! Był niegdyś w VII stuleciu hedżiry, w Szirrawazie, kalif Almanzor, słońce Lewantu. Poznał on wszystkie tajemnice mądrości ludzkiej, a każdy wiersz Koranu umiał na pamięć, jak idzie oraz wstecz — i niejeden zdala przybyły derwisz uczoności jego wydziwić się nie mógł. W gwiazdach też czytać umiał, jak najlepszy astrologus, a zarazem był to znakomity wojownik, który potęgą swego miecza zhołdował niemało giaurów i pogan i czcicieli ognia; dwanaście narodów składało mu haracz bogaty — złoto, kość słoniową, pachnidła, zboże, bydło, tkaniny — a każdy naród przywoził mu nadto corocznie najpiękniejszą dziewicę swoją do haremu. Więcej niż tysiąc kobiet — białych i czarnych, bronzowych, oliwkowych