z tych ludzi — wydobywał los taki właśnie, jakiego nieświadomie pożądał w najtajniejszej głębi swego serca: może ten na pal wbity śnił o tym bezwiednie, jak i ten, którego w worku strącono do wody; może ten karzeł istotnie marzył o tym, że będzie wezyrem, a ta koślawa baba, że wejdzie do haremu kalifa! I oto jak się te nieprzytomne marzenia ziściły w nieprzytomnym losie.
W każdym razie los jest szalenie złośliwy i nie ma w sobie konsekwencji. Cóżby na to wszystko powiedział ów indyjski mędrzec, który tu w Szirrawazie był parę lat temu i pouczał kalifa podług swojej wiary o karmie czyli o związku koniecznym zjawisk życia ludzkiego.
Zaiste, konieczności nie widzę tu żadnej: przypadek kieruje naszym życiem, o ile sam przypadek nie jest koniecznością.
Wszyscy już, którzy kartki mieli w ręku — przedstawili swe losy i było im wypłacono podług wyroku.
Jedna tylko pozostała osoba: sześćdziesiąta i piąta.
Była to rosła murzynka, o twarzy dziwnie pięknej, tak że nie dorównywała jej żadna z dziewic arabskich, ani egipskich, ani greckich, ani syryjskich. A tak była czarna, że prawie niebieska. Skąpą czerwoną suknię miała na sobie, a w kształtach podobna była do tych bogiń pogańskich, które u nas z pod starych ruin dawnych miast odkopują czasem pasterze lub frankowie.
Sznur złotych blaszek świecił na jej szyi — niby
Strona:A. Lange - W czwartym wymiarze.djvu/132
Ta strona została uwierzytelniona.