Strona:A. Lange - W czwartym wymiarze.djvu/208

Ta strona została uwierzytelniona.

Graliśmy w winta, który dziś jakoś kleił się nieszczególnie; ja, coprawda, byłem zawsze graczem lichym. Mirecki grał średnio. Lędźwiłł był mistrzem nad mistrze w tej sztuce, a wcale dobrym winciarzem był Fulgienty.
Tymczasem ten był dzisiaj szczególnie zamyślony; najlepszą grę marnował, aż go doktór posyłał do wszystkich djabłów. Więc raz miał niby szlemik w pikach; licytując, powiedział na piki doktora odrazu dwa piki; okazało się, że ma tylko trzeciego waleta: leżeli bez jednej. Doktór huczał, jak organ, ale Fulgienty był niepoprawny. Miał szlem bez atu, wskutek roztargnienia nie dał przejścia partnerowi — i przepadł bez ośmiu.
Pomimo gniewu doktora, Fulgienty uśmiechał się dobrodusznie, jakby zajęty był zupełnie innemi sprawami. Miewał on takie zagapienia, do czego nawykliśmy, przypisując je natchnieniu szczególnego rodzaju: Fulgienty bowiem układał szarady, zagadki, rebusy, co uważał za bardzo wysoką sztukę; że nas to czasami bawiło wybornie, nikt nie drwił z tej niewinnej manji naszego przyjaciela.
W momentach zagapienia, jego oczy blado-niebieskie, zazwyczaj nieco rozpierzchłe — były wyjątkowo rozwiane, prawie wodnisto-powietrzne. Fulgienty nie był piękny; rysy miał dość nieprawidłowe, tak szczególnie złożone, jakby jeden od drugiego uciekał, i to był normalny stan jego fizjognomji; chwilami jednak w momentach bardzo rzadkich i przemijających — wszystkie rozpierzchłe rysy łączyły się w jedną, skondensowaną całość, pełną