niesłychanej energji; miał w sobie coś rozkazującego i był w takich chwilach piękny. Ale taka kondensacja wiązała się u niego z pewnym osłupieniem, niejako bezwładem myśli i woli; był to poprostu jakby tężec psychiczny, zesztywnienie jaźni, połączone z chwilową utratą mowy.
Po niejakim czasie (zazwyczaj po 10 — 15 minutach) wracał do przytomności, wyczerpany, znużony — a przytym usposobiony lirycznie i sentymentalnie, skłonny do wyznań i zwierzeń, opowiadał wtedy o swoich rodzicach, o swoich latach dziecinnych, o jakiejś pannie Wandzie, w której się kochał — „jedyny raz w życiu“.
I dziś, pod wpływem wina, a może też i innych — nieznanych nam czynników — Fulgienty dziwnie się rozmarzył — i coraz większe bąki strzelał w wincie.
— Ależ pan gra, jak cap! Cóż do licha? Pewno panu jakieś szarady i rebusy w głowie siedzą... i już pan nie rozróżnia asa od siódemki!
— I jakby pan zgadł — odrzekł najspokojniej w świecie Fulgienty — wymyśliłem nadzwyczajne zagadki.
— No, to mów — wtrąciłem, przewidując, że wint dziś się nie uda.
— Dobrze, ale daj-no atramentu, to wam napiszę całą rzecz.
Zaraz podałem mu przybory do pisania, on zaś — patrząc swoim wodnistym okiem dokoła i blado się uśmiechając — mówił do nas.
— Słuchajcie szarady. Pierwsze jest i drugie
Strona:A. Lange - W czwartym wymiarze.djvu/209
Ta strona została uwierzytelniona.