szmaragdowego morza, a na nim płynące okręty. Na bulwarze barwy domów, drzew, posągów, świątyń harmonijnie zlewały się w łagodną otęcz, a promienie słońca, niemal dotykalne, snuły się po bruku, po ścianach i po twarzach przechodniów. Tłumy ludzi urodziwych, pełnych szczęścia i wesołości — krążyły po ulicy. Kobiety cudnej piękności, w szatach, jakby wyśnionych, kroczyły lekko, zaledwie stopą dotykając ziemi.
Środkiem ulicy toczyły się pojazdy, zaprzężone w konie — rzekłbyś — skrzydlate.
Zdumienie moje rosło bezgranicznie. Skąd ja się tu wziąłem? — przecież to jakieś nowe, obce mi, nieznane miasto! Czy to sen — czy obłęd — czyli baśń arabska? Przecierałem oczy, powtarzałem sobie różne formuły z mechaniki, aby sprawdzić swoją przytomność.
Nie — to nie sen — to rzeczywistość.
Właśnie spotkałem kilku znajomych — najbezczelniej ich zapytuję:
— Moi panowie, w jakim to mieście my jesteśmy?
— Cha, cha! Co za żarty, drogi panie! Niby to pan nie wie!
I pożegnali mnie ze śmiechem, a ja dopiero teraz zacząłem się zastanawiać. Przecież to był Lucjan i Michał, którzy umarli już trzy lata temu.
— Więc jakże?
Nie mogłem tego zrozumieć, a po chwili wydało mi się to rzeczą zupełnie prostą i naturalną.
Zacząłem się rozglądać wokoło i zobaczyłem na
Strona:A. Lange - W czwartym wymiarze.djvu/232
Ta strona została uwierzytelniona.