Melodja, którą grała starsza pani, była znana mi od dzieciństwa pieśń, ulubiona pieśń mojej matki, stara i zapomniana, bardzo naiwna i prosta, ale która mnie zawsze porusza do głębi, kiedy ją wspomnę.
Metalicznym, cudownym sopranem śpiewała młodsza osoba:
Z pośród farysów któż nie był gotów
Piosnkę dla ciebie zanucić?
Koń mój nie zlękły ni burz, ni grzmotów,
Pośpieszał, by do cię wrócić.
Pamiętasz piosnkę? Ona-ż zaginie,
Którą dla ciebie nuciłem?
Pamiętasz stepy, głuche pustynie,
Przez które do cię śpieszyłem?
Stepy piasczyste, stepy szerokie!
Serca farysów niezmienne!
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Nie byłem w możności dłużej wytrzymać. Naraz wybuchnąłem wielkim płaczem, co mi się nigdy nie zdarza. Obie kobiety przerwały śpiew i muzykę — i zwróciły się ku mnie.
— Henryk! — zawołały obie naraz, a ja takem się na nie patrzył, jakbym już oddawna czekał na to zjawienie.
Padłem na kolana i obie kobiety całowałem po rękach.
— Matko! Marjo ukochana! Jakżem szczęśliwy, że was widzę raz jeszcze. Powiedzcie mi, jakże to się stało, że wy tu znowu jesteście? Słodko mi jest was widzieć, ale zaczynam nic nie rozumieć. Tyle lat, jakeście odeszły. Razem w jednym roku — i pra-