a jednocześnie w uszach mi zabrzmiało dalekie, lecz wyraziste echo srebrnych dźwięków pieśni:
Stepy piasczyste, stepy szerokie!
Serca farysów niezmienne!
Zacząłem się rozglądać wokoło! Dokoła mnie były ciemności, czułem tylko przejmujące zimno. Wzrok mój powoli się przyzwyczajał do otoczenia. Była to, jakem się później przekonał, szopa czy stodoła. Leżały tu stosy węgli kamiennych, drzewa i siana.
Pod mojemi nogami stał szeroki pień dębowego drzewa, który — zdaje się — służył za oparcie traczom przy piłowaniu. Ja zaś sam znajdowałem się jakby zawisły w powietrzu, nogami z lekka oparty o pień dębowy; na szyi zaś miałem stryczek dość gruby, umocowany na haku, i najwidoczniej miałem zamiar się powiesić.
Tajemniczy głos półświadomej, roślinnej duszy mojej, która pierwsza oprzytomniała, obudził mnie i do życia powołał. Instynktowo zerwałem stryczek i zeskoczyłem na ziemię. Jakim sposobem znalazłem się w tej stodole — nie wiem. Gdzie się podziało to cudowne miasto, które widziałem tak nie dawno, nie wiem. Całe to zdarzenie uważałbym za sen, gdyby nie namacalna rzeczywistość chwili obecnej, również tajemnicza, jak wszystko poprzednie. Byłem w pospolitej, codziennej, znanej mi Warszawie; tylko w obcym, nieznanym mi domu. Wybiegłem z szopy: na podwórzu było ciemno i tylko blask ulicznej latarni z lekka rozświecał te mroki.
Podwórze było obszerne i niezabudowane; właś-