kładami potrzaskali moją osobę, a listonosz im rzecze:
— A teraz go na dół.
Jakoż strącili mnie ze szczytu Campanilli, a ja spadałem — spadałem bez końca. Ciemność straszliwa zapanowała dokoła — i zaczęło grzmieć; pioruny biły nieustannie, a wkońcu zahuczał głos, potężniejszy od wszystkich piorunów.
Karając plemię ludzkie zbrodniami zatrute,
Bóg wyrzuci tę ziemię, jak on swą redutę.
Potym wszystko ucichło i w nieprzeniknionej czarności leżałem, nieprzytomny i umarły.
Po niejakim czasie pewna świadomość zaświtała we mnie. Byłem trupem — to wiedziałem doskonale — i moja śmierć kojarzyła się z pewną samowiedzą.
Znajdowałem się w obszernej, słabo oświetlonej sali. Zupełnie obnażony, leżałem na podłużnym, dosyć wązkim stole. Stołów podobnych było kilkanaście, a na każdym podobnież obnażony człowiek. Po sali krążyli młodzi ludzie i szeptali coś po łacinie: sartorius, gluteus, bulbocavernosus, cricothyrioïdius, stylo-pharyngius, duodenum, jejunoileum.
Byli to studenci medycyny, a sala ta — to oczywiście prosektorjum. Jeden mówił, pokazując na mnie:
— Najpierw pokrajemy tego! egzemplarz niezły.
Leżałem w milczeniu, ale skoro tylko studenci wyszli, podniosłem głowę i zacząłem rozglądać się