domu wracają. Siedliśmy do bryczki, otuleni w burki. Paweł trzasnął z bicza, zadyrygował: wio-o-o! Ruszyliśmy.
— No, cóż, Pawle? jakże tam będzie? — rzecze Miller.
— Będzie, będzie zaraz na zwiesnę wielka wojna, pewnikiem! Już tam pod Miechowem stoją nasze sokoły, niby te krakowskie, sześćdziesiąt tysięcy! i niedługo przyjdą do nas, jeno czekają na tych z Ameryki; tam przygotowali polskie wojsko — tęgie i ładnie kolorowo ubrane, a ono to płynie do nas przez wielkie morze i na zwiesnę będzie tu, a z tymi sokołami się spotka. Sześćdziesiąt tysięcy! Tylko Niemcy, psubraty, chcą tu nam pobróździć i swoich tam dragonów wystawili na pruskiej granicy... Sześćdziesiąt tysięcy!...
Tak nam całą drogę politykował Paweł, a Miller od czasu do czasu to mnie nogą trącał, to w rękę szczypał, zadowolony wymową furmana. Śmiał się serdecznie: byłto człowiek bardzo dobroduszny i pełny humoru. Śmiał się z wojny, z rewolucji, z kryzysu ekonomicznego, z Pawła i wachmistrza... Śmiał się z grobowo czarnej nocy, którą tu i owdzie ledwo nieco roświetlały białe pokłady nieobfitego śniegu... Śmiał się z przepaścistej, nierównej drogi, która wiodła z
Strona:A. Lange - Zbrodnia.djvu/17
Ta strona została uwierzytelniona.