Glinicz do fabryki; z podskakiwania bryki, która dwa lub trzy razy o mało nie runęła do rowu...
— A cóż tam słychać w Kaolinie? — zagadnąłem.
— Wcale dobrze. Próżnujemy po sułtańsku. U nas strejku nie będzie, bo zarząd sam powiedział: halt! Nawet elektrykę zgasili. Patrz pan; gdyby nie to, i nam i koniom świeciłaby gwiazda przewodnia. Jedziemy w mrok bezdenny: „tenebrae tenebrarum“. Ze dwudziestu ludzi zostało i pieców pilnują. Słowem, wybornie, lepiej niż w Mandżurji, i żeby nie ten pies Czerwieniec, toby się tu żyło jak w raju.
— Dlaczego pan tak mówi? Ja właśnie mam się z p. Czerwieńcem zobaczyć.
— Co tu gadać?! Pies — i tyle! Ani robotnika, ani majstra, ani chemika, ani dziedzica nie puści, żeby nie zalać sadła za skórę; i to wszystko poprostu tylko dla konkokcji, żeby mu wątroba nie gniła. A już najbiedniejsza — to, panie, jego żona; co się ta kobieta nacierpi, to rzecz niesłychana! Wie pan, dlaczego ja jestem taki „wesoły, szczęśliwy“? Nie dlatego, że przy Port-Arturze bierzemy po skórze, i nie dlatego, że wachmistrz w powiecie Glinickim podniósł ognistą chorągiew rewolucji, ale dlatego, że nie jestem żoną tego psa Czerwieńca, że wogóle
Strona:A. Lange - Zbrodnia.djvu/18
Ta strona została uwierzytelniona.