jakieś wielkie, czarne potwory. Na kilku domach tylko świeciła mała blada latarnia. Zresztą ciemność bezgraniczna i cisza grobowa.
Nazajutrz rano, koło godziny 10-ej, zadzwoniłem do mieszkania Czerwieńców. Serce biło mi zlekka, pełne niepokoju, co za tajemnica kryje się poza słowami telegramu. Służąca otworzyła mi drzwi, i wnet znalazłem się w obszernym, dość wytwornie umeblowanym salonie. Na ścianie, śród zwierciadeł i premjów Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych, spostrzegłem dwie akwarele, malowane przez Julję, jeszcze za czasów panieńskich, w Zakopanem: Giewont i widok z Rostoki. Zarzuciła oddawna malarstwo; również osieroconą fizjognomję miał stojący w kącie salonu fortepian.
Cisza była w izbie, gdy naraz wybiegły do mnie wyświeżone dzieci Julji, dwuch chłopczyków i mała, czteroletnia dziewczynka; witały mię z hałasem i śmiechem, jako drogiego wuja, który przesyłał im od czasu do czasu zabawki, cukierki i książki z obrazkami. Radość ich była wielka, a Władzio wnet rozwinął małą czerwoną chorągiewkę, i dzieci rozpoczęły po izbie uroczysty pochód, śpiewając na nutę Marsyljanki: