Dalej, przypuśćmy szturm,
Do więzień i do turm!
Wkrótce zjawiła się w progu moja siostra przyrodnia; jak zawsze, była piękna, alabastrowo-biała, o klasycznym owalu, delikatnie zarysowanej szyi i wypukłem czole; ale dziwnie zmęczony był wyraz jej twarzy, tak, że odrazu w jej błękitno-stalowych oczach czytałeś bezgraniczną tęsknotę za zmianą. Jaką? Zmianą miejsca, otoczenia, życia — zmianą planety... Widocznem było, że połową marzeń swej duszy żyje gdzieindziej... Chwilowo, rzekłbyś, na mój widok — uśmiechnęła się uśmiechem ust, które prawie nie znają uśmiechu... Była to kobieta, wysoka, smukła, w pełni trzydziestu lat, kształtów bogatych i harmonijnych, snadź urodzona do szczęścia i pokoju, a którą los postawił na linji beznadziejnego smutku i tęsknicy.
Złoty, bujny, rozpleciony włos strumieniem spływał jej po ramionach na granatową, luźną, ranną suknię.
Zbliżyła się i powitała ze mną serdecznie. Długo trzymałem jej dłoń w swoim ręku; oczy miała podsiniałe, w kącikach ust i powiek rodzaj zmarszczek, przedwczesnych zwiastunów starości, wymowne świadectwo jej cierpień. Usta nasze milczały, ale oczy mówiły sobie rzeczy daw-