Strona:A. Lange - Zbrodnia.djvu/34

Ta strona została uwierzytelniona.

Początkowo, jak sądzę, Michał w głębi duszy lękał się tajemniczego Zemsty, ale z biegiem czasu — jużto dzięki przyzwyczajeniu, jużto dzięki mojej obecności — nabrał rezonu. W pierwszych tygodniach zachowywał się względnie przyzwoicie i tylko zrzędził dla rozmaitych, nieraz bardzo błahych powodów. Ja zaś wynajdywałem mu coraz nowe leki na wątrobę, co go zawsze mocno interesowało, gdyż bardzo myślał o swojem zdrowiu.
Ostatniemi czasy — mimo wszystko — stał się niemożliwy: widocznie przestał wierzyć w realność anonimu. Zwierzył mi się raz poufnie, że to pewnie robota właściciela, którego zwano dziedzicem, a który może chciał się go pozbyć, albo też figiel Millera — i nic więcej.
„Stójkę“ mimo to odprawialiśmy uczciwie, i nieraz ja wraz z Michałem, w towarzystwie Boksa z dubeltówką na ramieniu, błąkaliśmy się w błękitach nocy zimowych po śnieżnych drogach kaolińskich. Cisza panowała uroczysta na równinie okolnej, i tylko gdzieś woddali jaśniały lampy elektryczne w Czempinie i Wiglach.
Wzdłuż drogi leżało małe jeziorko, pokryte szklistą powłoką lodu, a nad brzegiem jego chyliły się nagie wierzby w gąszczu tarniny. Ptastwo posnęło, i tylko czasem jakąś nagłą wi-