oznaczały dwie przeciwne szanse. Urzędnik gry czyli krupier, jak go tam nazywają, rozkładał po stole karty, wygłaszając również jakieś liczby, a obecni sypali na stół złoto i bilety bankowe. Ryło to trente et quarante.
Na razie poczułem niezmierny wstręt i obrzydzenie do tej całej szalonej zabawy, dreszcz mnie przejmował, patrząc na wytarte i zbydlęcone twarze graczów, na przedwczesną starość zwiędłych młodzików, na wściekłość i rozpacz przegrywających, słowem na wszystkie szkaradne namiętności malujące się jak najjaskrawiej na twarzach zgromadzonych.
Powoli jednak monotonny brzęk złota, widok znacznych sum wygranych, szelest licznych banknotów, przyprowadził mnie do gorączkowego stanu.
Widok znacznych sum bankowych zaczął działać na moją wyobraźnię, ślepy los, szafujący na wszystkie strony wedle kaprysu skarbami, wydał mi się potężnem bóstwem; atmosfera gry zaczęła mnie upajać i poczułem niebawem febryczne drżenie na widok złota, niepowściągnioną chętkę rzucenia się w zapasy z losem.
Sam nie wiedziałem, kiedy zacząłem stawiać, z początku z obawą i oględnością, później zaś z całą zaciekłością, nie wiedzącego o bożym świecie gracza! Sprawdziło się na mnie przysłowie: „Kto nieszczęśliwy w miłości, ten szczęśliwy w grze“, bo zacząłem wygrywać i wygrywać bez końca.
Strona:Adam Asnyk - Panna Leokadja.djvu/118
Ta strona została uwierzytelniona.