Strona:Adam Asnyk - Panna Leokadja.djvu/123

Ta strona została uwierzytelniona.

Zmięszany i zapłoniony cały (nie mogłem bowiem pomimo wszelkich usiłowań pokazania się o ile można najwięcej effronté pozbyć się dotąd wrodzonej mi nieśmiałości) zdołałem zaledwie wyjąkać przy ukłonie kilka słów niezrozumiałych. Cała dusza moja skupiła się na teraz w moim wzroku; pożerałem oczyma te powabne kształty, które przybierały w lekko rzuconej i pełnej elegancji pozie niezrównaną miękkość i harmonię linij i posągową plastyczność rozkosznych wygięć, których sam widok upajał i przejmował tajemniczym dreszczem żądz i przeczuć.
Zdawało mi się, że widzę poraz pierwszy kobietę, godną namiętnej miłości w całem znaczeniu tego słowa. Brunetka, blada na twarzy, ale tą bladością przeświecających różowawych alabastrów, miała czoło idealnej piękności; rysy twarzy jakby rzeźbione najdelikatniejszem dłutem starożytnego mistrza, łączyły w sobie wzorową czystość linji greckich ideałów z lubieżnym wdziękiem zmysłowego wschodu i przybierały wyraz dziecięcej prawie pustoty i żywości.
Oczy jej ciemne, jakby przez gazową zasłonę rzucały odblask wewnętrznego pożaru, odsłaniając w tym przelotnym blasku jakąś niezmierzoną głębię, w której można było zmysłami, sercem i duszą utonąć. Jej karminowe dziecięce usteczka, na których igrał, zda się, niewinny, a budzący namiętne pragnienia uśmiech, żywo odbijały od bladości jej twarzy, przyrzekając niewysłowione roz-