się tego sam na sam że swojemi myślami. Potrzebowałem odurzyć się i zapomnieć.
Wybiegłem, a kroki moje zaniosły mnie niewolniczo przed prześliczny ogród otaczający willę pani de Ponteiro. Kluczem, który nosiłem przy sobie otworzyłem furtkę i jak złodziej wkradłem się do ogrodu. Noc była ciepła, nieco nawet dusząca zapach róż, tuberoz i jaśminów włoskich przesycał powietrze i oddziaływał na mnie denerwującemi wrażeniami.
Omdlewająca słodycz rozlana w atmosferze, w dziwnej zostawała sprzeczności z mojem wewnętrznem usposobieniem. Błąkałem się chwilę po ogrodzie, żeby trochę się orzeźwić i przyjść do siebie, nareszcie skierowałem moje kroki ku mieszkaniu, gdy w tem drzwi się otworzyły i wyszła zeń pani Sydonia opierająca się na ramieniu Santa Floreza.
Miałem czas rzucić się za treillage, pokryty pnącemi się Gleditschiami i Kobeami i pozostać niewidzianym przez nich. Oni skierowali się właśnie w tę część ogrodu i usiadli na ławeczce niedaleko stanowiska, które zajmowałem ukryty.
Z ukrycia mego wysłuchałem następującej rozmowy:
— Doprawdy moja droga — mówił markiz — zacząłem cię już podziwiać od czasu, gdym ci powierzył w opiekę tego parafianina, stałaś się nieprzystępną dla twych dawnych przyjaciół. Możnaby cię posądzić o jaki sentymentalny kaprys a to byłoby zabawnem!
Strona:Adam Asnyk - Panna Leokadja.djvu/130
Ta strona została uwierzytelniona.