Strona:Adam Asnyk - Panna Leokadja.djvu/137

Ta strona została uwierzytelniona.

— Rozsądnie mówisz, ale noc już za chłodna, wrócimy do pokoju.
Odeszli.
Zostałem jeszcze czas niejaki w mem ukryciu, zamieniony w posąg ze zdziwienia i bólu, nareszcie chwiejąc się na nogach wyszedłem z przeklętego ogrodu.
To wszystko co usłyszałem, było dla mnie tak nowem i niespodziewanem i zarazem rzucało takie światło na wszystkie okoliczności, które dotąd były dla mnie niejasnemi, lub przedstawiającemi się w zupełnie innych barwach, że na chwilę pod naciskiem sprzecznych wrażeń zostałem bez wszelkiej możności zastanawiania się i refleksji.
Do tej kobiety żalu mieć nie mogłem, uważałem nawet za niegodne po tem wszystkiem czego się dowiedziałem, zaprzątać serce moje jej obrazem i pozwolić owładnąć się smutkowi i boleści, a jednak ze wstydem przyznaję, żałowałem tych upojeń i czasów kłamliwego szczęścia.
Zdawało mi się, że mnie ktoś nielitościwy obudził nagle ze snu rozkosznego, w którym marzyłem tak błogo pod wpływem narkotycznej trucizny i boleśnie mi było przejść tak raptownie do rzeczywistości z tych sennych a tyle powabnych omamień. Wolałbym był może nie wiedzieć o niczem i truć się dalej tym samym narkotykiem, byle doznawać tylko jeszcze tych samych potężnych wrażeń zmysłowego szału. Ale tak, z przedarciem zasłony snu wszystko już było skończonem.