Pozostałem na jawie z zastygłem sercem z ogołoconą z wszelkiej myśli głową i co najgorsza z pustą kieszenią. Zawlokłem się nareszcie zataczając się jak pijany do swego mieszkania i tam zacząłem rozmyślać nad swojem położeniem i nad wszystkiemi wypadkami dni ubiegłych.
Wszystko co mi się zdarzyło w tym krótkim przeciągu czasu, wydawało mi się tyle nieprawdopodobnem, że gdybym coś podobnego natrafił w powieści, sądziłbym, że autor daje niezgodne z prawdą charaktery i sytuacje i tym sposobem żartuje tylko sobie z czytelników. Ale gryząc się mocno w palce, przekonałem się, że to nie marny sen, lecz najprawdziwsza rzeczywistość i że to ja pan Jan Stożek z Wulki byłem osobiście wplątany w całe to koło romantyczno-komicznych awantur.
Mimowoli przyszły mi na pamięć przygody szalonego Orlanda i pomyślałem sobie, że mimo krzyków na prozaiczność naszych czasów, każdy naród ma swoją właściwą romantyczność. Nie spodziewałem się tylko wtenczas, że znajdę kiedyś mego Ariosta we własnej osobie, uważałem bowiem wówczas w nieskończonej naiwności swojej nieznajomość gramatyki i stylu za nieprzełamane przeszkody do pisania. Dopiero teraz, gdy się przekonałem, że różni znakomici mężowie naszych czasów nie uważają na takie bagatele, ośmieliłem się wystąpić jako dyletant w nadobnej sztuce czernienia papieru, lecz podobno sprawdzi się na mnie łacińskie przysłowie: Quod licet lovi, non licet bovi.
Strona:Adam Asnyk - Panna Leokadja.djvu/138
Ta strona została uwierzytelniona.