Strona:Adam Asnyk - Panna Leokadja.djvu/143

Ta strona została uwierzytelniona.

czałem, że się domyślili mojego odkrycia, a więc ich nieobecność nie dziwiła mnie wcale, ani też zresztą nie była mi przykrą.
Właśnie miałem poraz pierwszy wychodzić na miasto, gdy wtem przyniesiono mi wezwanie, abym się stawił na dzień następny do komisarza policji.
Zaintrygowany mocno podobnem wezwaniem, nie mogłem żadną miarą zrozumieć, czego policja może odemnie potrzebować. Miałożby to być konsekwencją tego śmiesznego pojedynku?
— Może jaka intryga Santa Floreza? — pytałem sam siebie.
Uznałem wkrótce za najlepsze nie trudzić sobie głowy, tylko czekać cierpliwie do jutra, dla rozwiązania tej zagadki.
W oznaczonej godzinie stawiłem się punktualnie w biurze policji i wymieniłem moje nazwisko, poczem zaprowadzono mnie do kancelarji samego pana komisarza, hofrata B. Był to niskiego wzrostu, siwiejący już człowieczek o rumianej, okrągłej twarzy, ozdobnej lekko szyderczym uśmiechem i o żywo biegających piwnych oczach, któremi błyskał od czasu do czasu z pod złotych okularów. Prosił mnie siedzieć, zmierzywszy wprzód badawczym wzrokiem od stóp do głowy i kończył dalej przeglądanie różnych papierów.
Nie małem było moje zdziwienie, gdy po krótkiej chwili ujrzałem wchodzącego do tego samego pokoju pana hrabiego Bąbalińskiego. Ten