wstrząsnął się cały na mój widok i chciał się cofnąć, ale grzeczny hofrat z najsłodszym uśmiechem poprosił go zająć miejsce i w te się do nas odezwał słowa:
— Najmocniej panów przepraszam, żem się ośmielił trudzić ich do siebie, ale potrzebuję zasięgnąć od nich objaśnień w dość ważnej sprawie. Wiadome nam były bliższe stosunki, łączące obu panów z indywiduami, znanemi pod nazwiskiem Santa Florez i Kuryszkin...
— Z markizem de Santa Florez i z księciem Kuryszkinem — przerwał żywo pan Bąbaliński.
— Niech i tak będzie! — ciągnął dalej z flegmą urzędnik, poprawiając okulary na nosie — podobnych markizów, książąt, hrabiów i baronów mamy tu bez liku i tolerujemy te pożyczane tytuły i godności dopóty, póki ich tymczasowi właściciele nie przekroczą granicy kryminalnego prawa.
— Jakto, miałbyś pan podejrzywać — wtrącił znowu pan Bąbaliński.
— Podejrzywać wszystko i wszystkich jest naszym obowiązkiem, podejrzenia nasze wszelako zachowujemy dla siebie, a działamy jedynie na mocy niezbitych dowodów. Gdybyśmy chcieli opierać się na samych poszlakach, moglibyście obydwaj panowie doznać nieprzyjemności zaaresztowania na dniu wczorajszym wspólnie z owym Santa Florezem i Kuryszkinem.
Strona:Adam Asnyk - Panna Leokadja.djvu/144
Ta strona została uwierzytelniona.