Strona:Adam Asnyk - Panna Leokadja.djvu/145

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jakąż zbrodnię mogą nam zarzucić? — wykrzyknął, padając na krzesło w pół nieprzytomny pan Bąbaliński.
— Nie inną, zdaje mi się — zaczął znów hofrat z lekkim uśmiechem — jak winę łatwowierności, lekkomyślności i nierozwagi. Jakże można bowiem tak łatwo wchodzić w nazbyt zażyłe stosunki z ludźmi, których przeszłość i prawdziwy charakter są niewiadomemi!
— Przypomnij sobie pan — mówił dalej — zwracając się do pana Bąbalińskiego — że przed tygodniem może otrzymałeś do przechowania od Santa Floreza dość sporą paczkę. Otóż ta jedna paczka wystarczała, żeby cały dom państwa został wplątany w kryminalne procesa.
— Ach to okropne! — wyjąkał pan Bąbaliński — prawda! Otrzymaliśmy tę paczkę od niego, miał być moim zięciem... zdawał się być tak szlachetnym człowiekiem... mówił, że są to ważne papiery tajemnego związku, do którego należał,... myśmy przyjęli...
— Widzisz pan — przerwał urzędnik — że nawet wobec tak silnych poszlak, nie chcieliśmy działać porywczo, a zasięgnąwszy dalszych wiadomości i sprawdziwszy, żeście państwo byli ofiarami, a nie wspólnikami tych przestępców, postanowiliśmy nie kompromitować ich wmięszaniem w proces o fałszerstwo. Trzeba bowiem panom wiedzieć, że Santa Florez trudnił się fałszowaniem