Strona:Adam Asnyk - Panna Leokadja.djvu/24

Ta strona została uwierzytelniona.

Głos panny Leokadji do reszty rozbroił moje szlacheckie nerwy i wpół nieprzytomny łowiłem chciwie uchem każdą nutę a wzrokiem każde spojrzenie, przybliżając się coraz bardziej pod pretekstem przewracania nut.
Byłbym przetrwał tak całą wieczność, gdyby nie refleksja, że to już pora spóźniona i że czas myśleć o odwrocie. Ucałowałem więc rączki pani, ośmieliłem się nawet złożyć o ile można najeteryczniejszy pocałunek na malutkiej atłasowej rączce Lodzi i wyściskany przez pana Bąbalińskiego, obsypany zaprosinami częstych odwiedzin, życzeniami dobrej nocy i t. d. dosiadłem konia i puściłem się ku Wulce. Przecudna była noc księżycowa i ja przy czulszem niż zwykle usposobieniu zacząłem się nią rozkoszować, ni mniej ni więcej jak sama pani Bąbalińska. Puściłem wolno cugle koniowi z oczyma wlepionemi w jasny nieba błękit, wciągałem całemi piersiami aromatyczne powietrze lipcowej nocy i chwytałem ostatnie dolatujące mnie z otwartych okien pałacyku brzmienie serenady Szuberta. Jeszcze nigdy natura nie wydała mi się tak piękną: podziwiałem rozlewający się w srebrnych falach blask księżyca, czerniejące w dali lasy, śpiące pod delikatną mgieł tkaniną fantastycznie rysujące się grupy drzew i zagięcia pagórków, słowem podziwiałem wszystko jakbym dopiero po raz pierwszy na to patrzał, a po nad tem wszystkiem migały błękitne oczy Lodzi zwrócone z miłością ku mnie — Alea jacta est — wykrzyknąłem ucieszony stoso-