Strona:Adam Asnyk - Panna Leokadja.djvu/36

Ta strona została uwierzytelniona.

Na widok tych łez miękko mi się na sercu zrobiło, spojrzałem okiem znawcy na dach i oceniłem, że jeszcze niezły kawałek czasu wytrzyma.
— Tanim kosztem wyjdę na bohatera — pomyślałem — w to mi graj!
W tem przypomniałem sobie znaczną korpulencję pana Bąbalińskiego, którego może dźwigać przyjdzie, i uczułem, że mnie odwaga odstępuje. Spojrzałem w oczy pani Bąbalińskiej i wyczytałem w nich myśl: „Maxime w tem położenia byłby się ani chwili nie zawahał“ Raz jeszcze rzuciłem wzrokiem, dla nabrania serca na zapłakaną Lodzię i raz, dwa trzy śmiałym krokiem przymróżywszy oczy przestąpiłem próg owczarni z niesłychaną wiarą nie mniej ni więcej jak jeden z trzech biblijnych młodzieńców, wrzucanych do rozpalonego pieca.
Mimo tej niezłamanej wiary, gorąco mi się zaraz na samym wstępie zrobiło; nie byłem z łaski nieba bynajmniej nerwowym, ale panujący tu dym, para, gdzieniegdzie przebijające się płomienie, beczenie owiec, trzask belek nad głową mogły najśmielszemu odebrać przytomność.
Postąpiłem z wielką trudnością kilkanaście kroków naprzód w duszącym dymie i nieznośnym upale i zacząłem medytować, jak to będzie można odszukać pana Bąbalińskiego między zawalającemi drogę baranami. Postąpiłem jeszcze kilka kroków, przeciskając się mozolnie między zgłupiałemi i wpół zaduszonemi zwierzętami, w tem patrzę w górę — powała na dobre się pali.