Strona:Adam Asnyk - Panna Leokadja.djvu/37

Ta strona została uwierzytelniona.

— Źle będzie panie Janie — westchnąłem sobie — nie w porę wybrałeś się z heroizmem, może cię on więcej kosztować niżeś myślał, upieczesz się jako prawdziwy baran, jakim jesteś — i tak rozglądałem się, o ile mi na to dym piekący pozwalał, czy gdzie nie ujrzę potężnych kształtów pana Bąbalińskiego. Ale nigdzie nic dojrzeć nie mogłem i zacząłem wahać się w sobie, czy przeciągać te niebezpieczne poszukiwania, czy myśleć o własnej skórze. Instynkt zachowawczy przemagał i zacząłem się powoli posuwać ku drzwiom, i tylko ta myśl mnie trapiła, jak się pokażę na oczy pannie, nic nie wskórawszy.
Dym coraz gęściejszy, nie pozwalający prawie oddychać i tę okoliczność wybił mi nareszcie z głowy. Zacząłem cofać się bezwstydnie, nie myśląc już ani o wyrzutach panny Leokadji ani o pogardliwym wykrzykniku „Takby Raoul nie zrobił“, pani Bąbalińskiej.
Na szczęście dobrej sławy mego bohaterstwa, zanim zdążyłem połowę drogi ku drzwiom przebyć, gdy naraz dał słyszeć srebrny głos p. Leokadji, wołający z całej siły:
— Panie Janie, na miłość Boga, wychodź czemprędzej! ojciec się znalazł! Był wprawdzie w owczarni, ale cofnął się niepostrzeżony i poszedł do dworu zabrać klucze od kasy, których zapomniał.
Usłyszawszy te słowa, zaśmiałem się mimowolnie z całej tej romantycznej przygody, która