Strona:Adam Asnyk - Panna Leokadja.djvu/41

Ta strona została uwierzytelniona.

Nie chcę dotykać szyderstwem tej niewinnej sielanki w głębi Borowieckiego ogrodu pod jasnem sinem niebem jesieni, wśród zwiędłych astrów i klombów ubranych w złoto, lub purpurowe liście. Nie chcę potrącać myślą tych pierwszych wyznań, dobywających się mimowoli z wezbranej uczuciem piersi, tych słodkich uniesień wyznanej a podzielonej miłości, tych słów namiętnych, wypełniająjących zda się świat cały, a które dziś niestety możeby się tylko śmiesznemi wydały! Wolę zarzucić na ten jaśniejący czystem światłem obraz szarą zasłonę gęstych mgieł jesieni. Dość mi wspomnieć dla utrzymania jakiego takiego ciągu w opowiadaniu (o które mi zresztą, jak to mogliście zauważyć, nie wiele chodzi), że byłem kochany i czułem się wyłącznym wybrańcem losu, powołanym do najwyższego szczęścia na ziemi, słowem, uprzywilejowanym, szczęśliwym wielbicielem panny Leokadji.
Ubolewałem nad losami tylu miljonów ludzi, którzy mogą pędzić nędzną egzystencję, nie mając nawet wcale takiego anioła, jakim była moja najdroższa Lodzia. Nie posiadałem się z dumy na samą myśl, że to ja a nie kto inny, napotkałem ją na drodze mojego życia, a co większa, zyskałem jej miłość. Zacząłem dobrodusznie podziwiać sam siebie jako istotę wyższą, przeznaczoną na niezwykłe życia koleje, którą jasnowidzący Geniusz panny Leokadji przeczuł, odszukał w tłumie pełzającego robactwa i podniósł na przynależny piedestał potęgą własnego uczucia.