Strona:Adam Asnyk - Panna Leokadja.djvu/49

Ta strona została uwierzytelniona.

łączenia uroczystemi zaręczynami. Nigdy też moja Lodzia nie okazała mi tyle miłości, tyle prawdziwie niewieściej tkliwości! Zapomniała na chwilę o wszystkich swoich marzeniach wielkości i poświęceń, i tuliła się do mnie drżąca z całym niepokojem i trwogą kochającej kobiety. Blada, poważna i milcząca, rozmawiała ze mną raczej uściskiem ręki, łzawem spojrzeniem i przytłumionem westchnieniem, niżeli słowami. Lecz możeż być wymowniejsza rozmowa od łez i westchnień?
Pani Bąbalińska od czasu do czasu ucierała oczy chustką. Pan Bąbaliński chrząkał chodząc po pokoju i mruczał:
— Tfu, głupstwo! — coście tak posowieli wszyscy? Nie ma się czego martwić, wszystko pójdzie dobrze, nasza idea musi zwyciężyć.
Zapatrzyłem się mimowolnie na czarną sukienkę Lodzi, nasuwającą mi różne czarne myśli i okrywałem namiętnemi pocałunkami drobniutką jej rączkę, znajdując w tem słodkiem zajęciu jedyne skuteczne lekarstwo przeciw ogarniającemu mnie wzruszeniu.
Tak upływały powoli lecz nieubłaganie te uroczyste chwile, odmierzane coraz to bardziej przyspieszonem biciem serca, nadszedł ostateczny czas pożegnania i całe życie moje skupiło się na ustach Lodzi. Ta upadając w objęcia moje, szepnęła tylko:
— Gdybyś zginął, ja ciebie nie przeżyję — i łzy długo wstrzymywane puściły się nareszcie wolnym biegiem.